Tropicana

Tropicana

22.12.2014

Choinki w tropikach

Niektóre choinki to zrobione z grubej blachy stożki. Inne zrobione z masywnych desek. Są też piękne, wysokie z bali. Wszystkie, jak to choinki, w świątecznym przybraniu.



Był grudzień. Mroźny poranek. Jeszcze było ciemno. Przed domem już czekała taksówka, która miała mnie zawieźć na lotnisko. Jechałam do Senegalu. Było tak ładnie i świątecznie. Mrozek, mały śnieżek, balkony i ogródki sąsiadów przystrojone w świąteczne lampki. Bajkowo. Wtedy wpadłam na pomysł aby moim przyjaciołom z Dakaru zawieźć choćby kawałek choinki. Prawdziwej, pachnącej, przemrożonej. Odłamałam z osiedlowego świerczku kilka małych gałązek i wsadziłam do walizki.  Było zimno, w luku bagażowym w samolocie też zimno, pomyślałam, więc dolecą całe i zdrowe. Może mało tej choinki ale zapach będzie. Tak więc w Dakarze oprócz dostojnej sztucznej choinki przybranej w polskie ozdoby był wazon ze świerkowymi gałązkami i prawdziwym świerkowym zapachem.


W Republice Tropicana o choinki nie jest łatwo. Do wyboru są plastikowe już ubrane chińskie wyroby lub .... no właśnie.

Pewna, mieszkająca w Cotonou Małgosia nie chciała swojej rodzinie fundować chińskiego, paskudnego plastiku. Postanowiła zrobić choinkę sama. Nie wiem jak wyglądała pierwsza choinka, którą zrobiła, ale wiem, jak wyglądają choinki, które zrobiła w tym roku. Cały czas jestem pod wrażeniem. Dla mnie to „choinki totalne”. Piękne, masywne. Myślę, że sama Magdalena Abakanowicz mogłaby się pod tym podpisać.









Niektóre choinki to zrobione z grubej blachy stożki. Inne zrobione z masywnych desek. Są też piękne, wysokie z bali. Wszystkie, jak to choinki, w świątecznym przybraniu. Najbardziej lubię te z drutu zbrojeniowego. Wspaniałe, mocne a zarazem dostojne i uroczyste. Uwielbiam je.
Są też choinki z tkanin - takie „tapicerowane”. Jest też wielki kalendarz adwentowy.















Małgosia, z masywnego drutu zbrojeniowego potrafi zrobić wszystko. W jej domu można spotkać piękne pułki i wieszaki. Ale najpiękniejsze są lampy. Dla mnie to „lampy totalne”. Zwykły drut zbrojeniowy stał się wspaniałym tworzywem w pełni oddającym dobrze nam znany kształt stojącej lampy z prostym abażurem. Uwielbiam też lamę z trzema żarówkami i abażurem nawiązującym kształtem do szkieletu kuli ziemskiej. Lampy gazetowe, lampy z afrykańskimi tkaninami.





 Dla szukających wytchnienia, Małgosia zaprojektowała wygodne fotele w komplecie z pięknym stołem. Wszystko z giętego, masywnego metalu. Zresztą, sami zobaczcie. Świetnie wyprofilowane fotele z płóciennym pokrowcem oraz stół ze szklanym blatem, przez który świetnie widać pięknie uformowaną metalową konstrukcję.





Choinka w tropikach? Teraz już wiem gdzie ich szukać. Najpiękniejsze są w Cotonou, zrobione przez Małgosię.

Z okazji Świąt życzę Wszystkim mnóstwa fantazji i samych radości, nawet jeżeli ich choinka nie jest "choinką totalną".



23.10.2014

Petrol 2, czyli morski terminal naftowy

Laguna na pograniczu Beninu i Togo jest przepiękna.  Mogłaby być jeszcze piękniejsza gdyby nie to, że znalazł tutaj swoje miejsce „morski terminal naftowy”. To największe centrum nielegalnego przerzutu benzyny i ropy w tej części kontynentu.




Na wąskim pasku niestabilnego, czasami zalewanego przez morskie fale, terenu pobudowano wiaty z liści palmowych, niekiedy z betonu. Wszędzie błękitne beczki i żółte kanistry. Ilości nie do policzenia.

Paliwa trafiają tutaj wprost ze statków płynących z Nigerii na zachód. To doskonale zorganizowany system. Przepływające statki komunikują się z ludźmi, którzy mają swoje naftowe hurtowanie na lagunie. 

Najczęściej w nocy do przepływających statków podpływają łodzie z pustymi niebieskimi beczkami. Tam, na pełnym morzu beczki są tankowane wprost z pełnomorskich statków. Dokonywana jest transakcja. Płatność gotówką. 



Potem wypełnione po brzegi błękitnymi beczkami łodzie wracają na lagunę. W beczce mieści się około pięciuset litrów paliwa. 

Na niewielkim skrawku wąskiej plaży, między oceanem a stałym lądem, benzyna i ropa są przelewane do mniejszych żółtych kanistrów. To w tych pojemnikach benzyna będzie rozprowadzana. Trafia na rynek Beninu i przede wszystkim Togo. 




To tutaj przybywają mniejsi i więksi odbiorcy cennych paliw. Wszystko to mogą obserwować służby graniczne Togo. Nikt nic z tym nie robi. Ten kawałek ziemi należy do Beninu. Przybywają ludzie i z Beninu i z Togo. 

W przypadku gdy transportowane paliwa przechodzą przez teren togijski służby graniczne interweniują i pobierają opłaty od nielegalnie przenoszonych kanistrów. 




Czasami inkasują większe sumy od hurtowników. Wszystko to zależy od przypadku. Ogólnie rzecz biorąc nie przeszkadzają. Ryzyko musi być. Wszyscy się z tym liczą i nikt się przeciwko temu nie buntuje. Czasami trzeba zapłacić. Skoro pogranicznicy patrzą na cały ten „interes” to mają prawo też coś z tego mieć.







Oliwa na wierzch wypływa! Wszyscy o tym wiedzą. Tutaj widać to w postaci kanistrów i beczek wypełnionych benzyną i ropą unoszących się na wodzie. Formowane są z nich całe składy przypominające żółte węże. Takie pływające rurociągi. Kierowane są przez brodzącego w wodzie człowieka lub przez małą lódeczę. Trafiają na stały ląd. To hurt.






Znaczna część tych paliw już w zupełnie innym miejscu trafi do Togo. Punkt dystrybucji (niestety nie sfotografowany) znajduje się  nieopodal, nad rzeką graniczną między Beninem a Togo, jakieś 300 metrów od posterunków policji. Nikt nic nie widzi, chociaż wszyscy wiedzą, że to dzielnica przemytników paliwa. Wszyscy przymykają oko. Dlaczego? Bo handel benzyną pozwala żyć. Nie tylko hurtownikom. Nie tylko służbom kontrolnym, ale wszystkim!




Na lagunę przybywają również mali handlarze i sprzedawcy. Czasami z zaledwie dwoma lub trzema kanistrami. Kupują tanie paliwo aby je odsprzedać w przydrożnym stoisku. Litr po litrze. Na butelki. Głównie do motorów.  To pozwala im na przeżycie. O inną pracę trudno, a jak jest to wynagrodzenie nie pozwala na utrzymanie rodziny na najskromniejszym poziomie. Sprzedaż benzyny ich ratuje. Pozwala na skromną egzystencję w naftowych oparach .



Okolica to jeden wielki zbiornik paliwa. W każdym obejściu pełno beczek. Do zapachu wszyscy są przyzwyczajeni. Kanistry, beczki, kanistry, beczki i tak w nieskończoność. Ziemia nasączona jest ropą i benzyną. Woda też pewnie zanieczyszczona. A mogło tu być tak pięknie. Mogliby przyjeżdżać turyści, mieszkać w hotelach, jeść w restauracjach, podziwiać folklor. Nic z tego! 





Okolica zdominowana jest walką o przetrwanie i chęcią zysku. Smutne, ale prawdziwe. Na  szczęście nie tak daleko stąd są piękne, nieskażone miejsca,  wody pełne ryb, brzegi porośnięte bujną tropikalną roślinnością. Niedaleko, ale nie tu.


Myślę, że to największy punkt przerzutu paliwa na ląd. A może niektóre statki płyną dalej, jeszcze bardziej na zachód i tam u wybrzeży Ghany , Wybrzeża Kości Słoniowej i Liberii znajdziemy podobne terminale. Nie wątpię, że tak jest.




22.10.2014

Petrol 1, czyli benzyna w tropikach


Jest! Widzę go! To on! Poszukiwany pojazd – wieloryb! Okazało się, że to przerobiona poczciwa Vespa. Składa się z przeogromnego baku, małych kółeczek, siodełka i kierownicy. Z przodu okrągła lampa. Nie wiem ile litrów może pomieścić. Wiem, że całkiem oficjalnie dostarcza paliwo do małych, przydrożnych stacji.
Mistrzostwo świata! Vespa – cysterna!

Sieciowa stacja bezynowa w Lome (Togo)

Skąd się bierze benzyna? Jak to skąd? Ze stacji benzynowych. Oczywiście. Niektóre nieco opuszczone i puste. Inne w pełnym rozkwicie.  Stacje te, jak to zwykle bywa zaopatrywane są przez wielkie cysterny z barwnym logo.

Są też mniejsze stacje. Całkiem malutkie. Jest ich całe mnóstwo. Inicjatywa jak najbardziej prywatna. Są to małe rodzinne interesy. 



Stacja benzynowa
Benzyna i ropa sprzedawane są wprost ze szklanych jednolitrowych butelek, szklanych gąsiorów (takich, jakie w Polsce służą do robienia wina), pięciolitrowych plastikowych bidonów na wodę (znanych również w Polsce). Można też kupić cały kanister. To około 25 – 27 litrów. 

Większość lokalnego transportu to motory i skutery. To one kupują 1- 2 litry benzyny nalewanej do baku wprost z butelek. Samochody kupują benzynę z większych pojemników. 

Benzynę nalewa się przez lejek często zaopatrzony w kawałek tkaniny służącej do filtrowania paliwa.










Stacja jak stacja
Większość znanych mi osób korzysta właśnie z tych małych przydrożnych stacji benzynowych.  Tutaj benzyna jest znacznie tańsza. No i sieć stacji jest dużo większa. Stacje takie można spotkać praktycznie wszędzie.


Skąd się bierze benzyna? Jak to skąd? Z sąsiedniej Nigerii najczęściej. Tam jest całe mnóstwo ropy, są rafinerie, jest świetnie zorganizowana nielegalna dystrybucja paliwa. Bez rurociągów paliwo całymi strumieniami płynie z Nigerii do sąsiednich krajów.

Benzynę przywożona jest przez „zieloną granicę” z Nigerią w 25 litrowych żółtych kanistrach. Są wyspecjalizowane ekipy na motorach, które się tym zajmują. 




Kiedyś liczyłam ile kanistrów przewozi jeden motor.  Doliczyłam się od ośmiu do dziesięciu kanistrów. To znaczy, że jeden sprawny motocyklista może przewieźć od 200 do 250 litrów benzyny. Wszystko w zwykłych żółtych kanistrach. Tak benzyna jest przewożona przez granicę. Po kraju już tak swobodnie sobie „podróżować”nie może. Jest zakaz przewożenia większej ilości paliwa poza zbiornikiem samochodu. Dlatego dalej roprowadzana jest już nieco inaczej.


Doładuj swój telefon na stacji
Handel benzyną jest ważnym elementem gospodarki. Daje dochód wielu rodzinom. Jest nieoficjalny a jednocześnie nikt temu nie przeszkadza. Oczywiście zabronione jest przewożenie paliwa poza bakiem samochodu, ale przydrożny handel już nie. Tak więc zdarzają się kontrole drogowe, które mają zapobiegać przemytowi benzyny. Przydrożnych punktów sprzedaży nikt nie sprawdza. Swoją działalność prowadzą spokojnie.

Podstawowym środkiem transportu publicznego między miastami są samochody osobowe, służące jako wieloosobowe taksówki. Ponieważ jest zakaz przewożenia paliwa w kanistrach, poza bakiem samochodu większość tych „taksówek” ma nieco przerobione baki. 



Mieści się tam nie czterdzieści, nie pięćdziesiąt litrów paliwa, ale sto pięćdziesiąt czy nawet dwieście litrów. Dotyczy to samochodów obsługujących trasę od granicy z Nigerią do Lome w Togo i innych miast leżących na zachodzie. 

Zwykła taksówka może być prawdziwą cysterną
Taksówki te są rodzajem cystern zaopatrujących przydrożne stacje. Dostarczają paliwo do przydrożnych stacji w miejscowościach odległych od granicy z Nigerią. 

Benzyna jest przepompowywana z przepastnego baku do żółtych kanistrów na stacji benzynowej. Gdy po raz pierwszy obserwowałam jak to się robi, przecierałam oczy ze zdziwienia. Nie wierzyłam ile paliwa może przewieźć „dodatkowo” zwykły osobowy samochód.  

W czasie przepompowywania paliwa pasażerowie taksówki czekają spokojnie. Albo w środku, albo gdzieś na poboczu. Nikt nie protestuje. Wszyscy bowiem korzystają na „taniej benzynie”.  W sumie to nie wiadomo, czy taka taksówka służy bardziej do przewożenia ludzi i przy okazji transportuje benzynę czy odwrotnie. Na pewno dzięki temu za przejazd płaci się nieco mniej.
Motor tankujemy bezpośrednio z buteleczki

Pewnego razu jechałam taką taksówką z granicy z Togo do Porto-Novo, czyli prawie na granicę z Nigerią. Zdziwiłam się, że za przejazd nie musiałam zapłacić więcej niż za podróż do Cotonou (które jest jakieś 40 kilometrów bliżej).  Właśnie taksówka przejeżdżała most prowadzący do miasta, już podziwiałam budującą się nową siedzibę parlamentu, gdy samochód stanął w miejscu.  Kierowca sprzedając paliwo gdzieś pod granicą z Togo źle wyliczył, ile paliwa potrzebuje aby wrócić pod granicę z Nigerią. Samochód stanął. Skończyło się paliwo. Na szczęście w odległości nie większej niż pół kilometra była przydrożna stacja. Kierowca kupił butelkę paliwa, dolał. Szczęśliwie dotarliśmy do celu podróży.  To tam kierowca tankuje swój przepastny bak do pełna i w drodze do granicy z Togo zbiera pasażerów. Interes się kręci.

Vespa - cysterna



Pamiętam jak w 2005 roku po raz pierwszy odwiedziłam Benin. Marciocha, pamiętasz? 

W mojej pamięci utkwił widok pewnego dziwnego pojazdu. Przypominał jakiegoś wieloryba na małych kółeczkach z siodełkiem na górze i małą kierowniczką. Taki rowerek – cysterna. Bardzo chciałam tego stwora spotkać po raz kolejny.










Jest! Widzę go! To on! Poszukiwany pojazd – wieloryb! Okazało się, że to przerobiona poczciwa Vespa. Składa się z przeogromnego baku. Nie wiem ile litrów może pomieścić. Wiem, że całkiem oficjalnie dostarcza paliwo do małych, przydrożnych stacji, gdzie za pomocą gumowego węża jest przepompowywane do żółtych kanistrów.  Mistrzostwo świata! Vespa – cysterna!


Tankowanie z super Vespa - cysterny
Stacje są przeurocze. Czasem to tylko drewniany stół z wyeksponowanymi butelkami. Stacje, które funkcjonują od dłuższego czasu rozbudowują swoje zaplecza. Zawsze jednak zachowują znamiona prowizorki.  Czasami to prawdziwe mini centra obsługi pasażerów i kierowców.  

Stacje czesto sa prowizoryczne

Oprócz benzyny można tam kupić niektóre produkty spożywcze, takiej jak koncentrat pomidorowy, ryż, mleko w puszce, herbatniki a nawet ubrania. Można zasilić konto telefonu. Podobnie jak na stacjach w Polsce można kupić alkohol i ten miejscowy i butelkowany. 

Gdy stacja czynna jest wieczorem zazwyczaj jest pięknie oświetlona. Gdy ma podciągnięty prąd jest telewizor. Tworzy się wieczorny „klubik telewidzów”.  

Prawdiwy supermarket przy stacji
Na stacjach benzynowych pracują całe rodziny. Często widzi się towarzyszące rodzicom dzieci. Czasami to dzieci rozlewają benzynę do butelek.  Starsze obsługują Klientów. Przeraża mnie to, bo opary z benzyny są bardzo niebezpieczne i nie pozostają obojętne dla rozwijających się jeszcze organizmów. Nikt tego nie bierze pod uwagę!

Dzieci często przelewają benzynę do butelek

Nie tak dawno odkryłam jeszcze jedno źródło przepływu paliwa do Republiki Tropicany. Tym razem morskie. Ale o tym w poście „Petrol 2, czyli morski terminal naftowy 


Terminal morski

9.10.2014

Deni, czyli o biciu dzieci

Bicie jest naturalnym, niezbędnym środkiem w wychowaniu dzieci. Tak twierdzi większość tutejszych mieszkańców. Nikt nie traktuje tego jako przemocy. Mało tego, uważają, że to najskuteczniejsza metoda.

Dzieci obok miski służącej do przenoszenia na głowie
Poranki są piękne. Powietrze jeszcze nie jest nagrzane, dookoła panuje taka specyficzna cisza. Życie się dopiero budzi. Lubię ten moment. Spokojnie piłam poranną kawę na zacienionym, tarasie mojego tropikalnego domu. Jak zwykle wiał wiatr od morza.

Spokój poranka został przerwany krzykami. Jakaś kłótnia – pomyślałam. Pewnie znowu kłócą się sąsiadki, które mają konflikt z powodu mężczyzny, który regularnie odwiedza jedną i drugą. A może to kobiety, które przyszły do pracy w pobliskich ogrodach? Hałasy były coraz bardziej nieznośne. Wrzaski, krzyki, jęki, odgłosy bicia. Płacz. 

A może to nie odgłosy kłócących się kobiet? Co się dzieje? Wyjść przed dom na ulicę i zobaczyć co się dzieje, czy nie? Może lepiej nie wychodzić? 

To nie moja sprawa. Jak ludzie to odbiorą? Po co „yovo” chce się gapić na konflikt. Dochodzące odgłosy były coraz bardziej dramatyczne. Postanowiłam, że jednak sprawdzę – zobaczę co się tam dzieje.

Dzieci i dziewczyna
Otworzyłam furtkę. Wyszłam przed bramę. To co zobaczyłam przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Nie miało to nic wspólnego z moimi wcześniejszymi spekulacjami na temat kłócących się kobiet. Zobaczyłam dziewczynę, może szesnastoletnią, która okładała jakąś rózgą i pięściami małego chłopca, który zanosił się nie od płaczu, tylko rzec by można, że od wycia i spazmów. To nie przeszkadzało pannicy okładać go cały czas. 

Całemu zdarzeniu przyglądała się grupka dzieci z sąsiedztwa. Stały i patrzyły. Czy miały przerażone miny? Raczej nie. Stały podekscytowane i zaciekawione. Po prostu przyglądały się.






Przeszła młoda pani z dzieckiem na plecach. Nawet się nie zatrzymała. Oddalając się odwróciła głowę aby jeszcze raz zobaczyć co się dzieje. Nie reagowała. Najprawdopodobniej widok dziecka traktowanego w taki sposób nie był niczym niezwykłym. Niegrzeczne dziecko trzeba zdyscyplinować. Jak? A no tak!

Dzieci i miska 
Na ziemi stała duża miska, a w niej kilka szpargałów. Okładająca chłopca dziewczyna domagała się aby wziął miskę na głowę i niósł ją gdzieś. Chłopiec odmawiał. To było powodem całej awantury. Chłopiec był w takim szoku, że mimo nasilającej się agresji nie chciał niczego zrobić. Był gotów znieść każdy cios. W pewnym momencie dziewczyna wzięła miskę i postawiła ją na głowie chłopca. Zrobiła to uderzając go tą miską z całej siły. Wielka miska o małą głowę chłopca. Byłam przerażona! To co widziałam to nie było „zwykłym” biciem, to nie było korygowaniem zachowania, to nie było agresją. To był jakiś sadyzm. Nie wierzyłam w  to co widzę!

Podeszłam do będącego w kompletnym szoku, zanoszącego się w spazmach chłopca. Chwyciłam go za ramię. Był sztywny. 


Objęłam go spokojnie i przeprowadziłam na betonowy podest przed bramą wejściową. Posadziłam. Chłopiec przestał płakać. Był kompletnie zaskoczony tym co się dzieje.

Do dziewczyny powiedziałam: Evor! (co w miejscowym języku oznacza koniec, dosyć, wszystko, wystarczy). Potem okazało się, że rozumie francuski. Poniosłam stojącą na ziemi miskę i przeniosłam pod bramkę.

Deni ze szklanką coca coli
Za chwilę podeszły też dzieci, które były świadkami całego wydarzenia. W tym momencie rozpoznałam chłopca, który był ofiarą. To Deni. Mieszka po sąsiedzku. Jest w grupie „cukierkowych pożeraczy”, którzy systematycznie do mnie przychodzą z nadzieją na cukierka lub ciastko. Dopiero teraz go poznałam.

Pomyślałam sobie, że jeżeli chłopiec czegoś się spokojnie napije to się uspokoi i dojdzie do siebie.  

Szybko wskoczyłam do domu. W lodówce miałam trochę coca coli. Nalałam do szklanki. Wzięłam też pudełko z cukierkami. Przez otwartą bramę dziecięce oczy śledziły mnie i czekały co będzie dalej.




Deni siedział bez ruchu. Tak jak go posadziłam. Obok miska, gromadka dzieci, z tyłu dziewczyna. Podałam Deniemu szklankę z colą. Myślałam, że zacznie pić. Nie. Po prostu ją trzymał. Zgromadzona dzieciarnia gapiła się. Sztywny Deni trzymał szklankę i nie wiedział co się dzieje. Uniosłam rękę Deniego ze szklankę w kierunku jego ust. Zachęcałam żeby pił. Skusił się. W mgnieniu oka opróżnił szklankę z colą. Całkiem prawdopodobne, że była to pierwsza cola, którą w życiu pił.

Pozostali zgromadzeni dostali po cukierku. Jedna z dziewczynek, Marta, pozbierała papierki po cukierkach. Tak, uczę dzieci, aby nie śmieciły, tylko papierki wyrzucały do kosza. Kosz jest, ale tylko przed moim domem lub na podwórku. Marta już wie co się robi z papierkami. Inni traktują to jako kolejne dziwactwa „yovo”. Może czas coś zmieni.
Za chwilę atmosfera się rozluźniła. Mogłam zrobić kilka zdjęć. 

Deni pije colę
Zwróciłam się też do dziewczyny, która wcześniej okładała Deniego. Jak się później okazało jego starsza siostra czy kuzynka. Na szczęście rozumiała francuski. Starałam się jej wyjaśnić, że nie należy stosować przemocy i zachowywać się agresywnie bo to tylko przynosi odwrotny skutek. Poprosiłam, aby więcej tak nie robiła. 
Nie wiem czy wiedziała o czym mówię. Dla niej kary fizyczne i szarpanie młodszych jest normą. Czułam się bezradna. 
Mimo to nie mogłam sprawy tak zostawić. Trudno też świat od razu zmienić. Ale trzeba próbować. I przede wszystkim reagować. Nie przyglądać się, nie oceniać – reagować!





Bicie jest naturalnym, niezbędnym środkiem w wychowaniu dzieci. Tak twierdzi większość tutejszych mieszkańców. Nikt nie traktuje tego jako przemocy. Mało tego uważają, że to najskuteczniejsza metoda.

Trudno w to uwierzyć, ale nawet w szkołach stosowane są kary fizyczne. W telewizji prowadzona jest kampania społeczna uświadamiająca ludzi i piętnująca takie zachowanie. Oficjalnie jest to nawet zabronione. Praktyka jest zupełnie inna. Dzieci są bite, szarpane, szturchane, ciągnięte za uszy, bite linijką lub kijkiem po pupie lub po wewnętrznej stronie otwartej dłoni. Czasem są upokarzane na oczach innych uczniów.

Nie lepiej wygląda sytuacja w domach. Dzieci bezwzględnie słuchają dorosłych. Czują respekt.   A nawet boją się ich.

Deni z miską na głowie
Chwilę posiedzieliśmy przed domem. Potem poprosiłam Deniego aby wziął miskę i zaniósł ją tam, gdzie powinien. Spokojnie wstawił miskę na swoją głowę i w otoczeniu innych dzieci poszedł w kierunku swojego domu. 


Cała sytuacja szczęśliwie się zakończyła. Niestety mam wielkie obawy, że nie tylko Deni ale i inne dzieci będą jeszcze nie raz ofiarą stosowanych, za powszechną zgodą i aprobatą, kar fizycznych a nawet przemocy. 




3.10.2014

Pomidory Dawi Trele cz.2

Dawi Trele już nie boi się śmierci. Mówi, że już wie jak to jest. To tak, jakby zasnąć. Nie boi się, bo wie, że nie będzie sama. Będą z nią jej przodkowie. Tym razem to oni uratowali jej życie. Ojciec zatkał jej usta, dziadek zatkał jej nos. Dlatego, gdy się topiła nie napiła się wody. Uważa, że jej pomogli. Teraz wie, że zawsze są blisko niej i zawsze się nią opiekują. Jest odważna. Już wie jak to jest.

Plaża, przy której mieszka Dawi Trele

Dawi Trele mieszka tuż przy plaży. Ogród uprawia na pasie terenu leżącym między morzem a rzeką, która jest jednocześnie granicą między Beninem a Togo. Jej rodzinna wieś leży po drugiej stronie rzeki.

Rodzinna wieś Dawi 
Wiele osób stamtąd pochodzi. Ich przodkowie, oprócz uprawy roli trudnili się również rybołówstwem. Z biegiem czasu, w naturalny sposób zasiedlili również pas lądu między rzeką a morzem. Dzisiaj to dwa różne kraje. Ale ludzie nie zwracają uwagi na granicę. Zawsze żyli po jednej i drugiej stronie rzeki. Tak jest i dzisiaj.

Rzeka graniczna





Dawi Trale, podobnie jak wielu jej sąsiadów i krewnych była na pogrzebie za rzeką. Pogrzeby to ceremonie, które trwają kilka dni. Nawet w nocy. Gromadzą tłumy. Dawi wracała do domu. Późno w nocy. Oczywiście przeprawa przez rzekę odbywa się łodziami, które kursują regularnie przez cały dzień, a jak trzeba to i w nocy.

Na pirogę weszło wiele osób. Za dużo. Łódź była bardzo obciążona. Byli dorośli. Były dzieci. Prawie na środku rzeki, tam gdzie nurt jest najsilniejszy łódź się przewróciła. 


Ludzie przeprawiający się przez rzekę
Luzie wpadli do wody. Dawi umie pływać. Zaczęła się ratować. Zaczęła płynąć w kierunku brzegu. Nagle poczuła, że mimo starań idzie na dno. Nie może płynąć. Dwoje nieumiejących pływać dzieci uczepiło się jej. Starała się dalej płynąć. Czuła, że idzie pod wodę. 









Na około wszystko się kotłowało. Ludzie, woda, krzyki. Jednak to co czuła najbardziej to szamotanina z wodą, ciężar uczepionych do niej dzieci. Działała instynktownie. Cel miała jeden. Nie dać się pochłonąć wodzie. Nie dać się wodzie. Nie dać się…

To co działo się potem zna z opowieści. Nie wie w jaki sposób znalazła się na brzegu, nie wie, w jaki sposób dotarła do punktu sanitarnego we wsi, nie wie w jaki sposób znalazła się w szpitalu w Aneho. Być może starania Dawi przyniosły efekt. Znaleziono ją blisko brzegu. Jak dotarła? Nie wiadomo. 

Niestety woda ja pokonała. Była nieprzytomna. Nie dawała żadnych oznak życia. 

Ludzie ciągnęli jej ciało do punktu medycznego we wsi (po stronie morza). Po eleganckiej fryzurze, która była misternie przygotowana na pogrzeb nie został ślad. We włosach było pełno błota i trawy. Ubranie porwane. Stopy całe poranione , pozdzierane, krwawiące paznokcie. Martwe ciało! A jednak w ośrodku zdrowia stwierdzono, że Dawi żyje. 

Postanowiono przewieźć ją do szpitala. Jak? Motorem? Nie, to niemożliwe. Jak motorem przewieźć nieprzytomną kobietę. Poza tym nie była jedyna. Drugą ofiarą wypadku na rzece była pewna gruba pani. Podobnie jak inni, też wracała z pogrzebu.

O drugiej w nocy usłyszałam walenie w bramę. Brama metalowa, więc robi dużo hałasu. Co się dzieje? To Messan i Gregoire. Byli świadkami wszystkiego. Szybko opowiedzieli co się stało na rzece i że trzeba dwie kobiety szybko zawieźć do szpitala w Aneho. Dawi Trele! Dawi Trele w strasznym stanie! I jeszcze jedna kobieta ze wsi.  Co robić? Messan i Gregoire pożyczyli ode mnie samochód.

Kobiety umieszczono na tylnym siedzeniu. Messan był za kierownicą. Gregoire obok.
Do szpitala w Aneho jest piętnaście kilometrów. 
Po drodze trzeba przekroczyć granicę między Beninem a Togo. Nikt w tym momencie nie myślał o dokumentach, o formalnościach. 

Gruba kobieta już po drodze odzyskała przytomność. Zaczęła wymiotować w samochodzie. Nikt się jednak tym faktem nie zraził, najważniejsze było, że odzyskała przytomność a wymioty są najlepszym znakiem tego, że organizm chce wyrzucić z siebie wodę. Dawi Trele była cały czas nieprzytomna. Jak nieżywa.

Wejście do szpitala w Aneho
W szpitalu błyskawicznie kobiety trafiły w ręce ekipy ratunkowej. Dopiero po reanimacji Dawi Trele odzyskała przytomność. Nie miała torsji. Zwyczajnie się obudziła. Leżała na szpitalnym łóżku i patrzyła w sufit. Nie wiedziała co się dzieje. Pamiętała, że łódź się przewróciła. Obudziła się jak ze snu.








Następnego dnia o poranku znowu usłyszałam stukanie do bramy. To dwie krewne Dawi Trele przyszły żeby podziękować. Jest taki zwyczaj, który nakazuje podziękować za przysługę, czy inne dobro. Uczynić to może sam zainteresowany lub ktoś z jego bliskich. Dziękuje się rano, następnego dnia. Dzisiaj podziękowania składa się również telefonicznie. Na przykład podziękowania po złożonej przez kogoś wizycie. Zawsze jednak następnego dnia. Zawsze rano.

Leczenie trwało wiele tygodni. Przez wiele tygodni Dawi Trele miała bóle głowy. Lekarze nie wiedzieli co jej jest. Jeszcze dwukrotnie trafiała do szpitala. Był moment, że rodzina straciła nadzieję, że Dawi Trele dojdzie do siebie. Długo nie odwiedzała swojego ogrodu. Członkowie rodziny opiekowali się tym co w nim zostawiła. Nowych upraw nie było. Ogród czekał na Dawi.


Dawi Trele dzisiaj
Dawi Trele już nie boi się śmierci. Mówi, że wie już jak to jest. To tak, jakby zasnąć. Nie boi się, bo wie, że nie będzie sama. Będą z nią jej przodkowie. Tym razem to oni uratowali jej życie. 

Ojciec zatkał jej usta dziadek zatkał jej nos! 

Dlatego, gdy się topiła nie napiła się wody. Uważa, że jej pomogli. Teraz wie, że zawsze są blisko niej i zawsze się nią opiekują. Jest odważna. Już wie jak to jest.









Na wsi mówią, że to czyjaś zazdrość i zawiść spowodowały, że Dawi Trele miała wypadek. To dlatego leczyła się wiele miesięcy. To dlatego na leczenie wydała wszystkie pieniądze, które zarobiła na ubiegłorocznej uprawie pomidorów. Ktoś bardzo zły i zazdrosny sprowadził na nią to nieszczęście. Teraz jednak się tym nie przejmuje. Czuje się wolna i bezpieczna. Również od zawistników i złorzeczących. Jest pod stałą opieką najbliższych. Tych, którzy odeszli, a jednak są tak blisko. Chronią ją. To daje jej siłę. 

W tym roku, po zbiorach za zarobione pieniądze kupi cement. 
Zrobi cegły. Zacznie budowę domu.


Czy słyszeliście o przekonaniach, które kształtują rzeczywistość, w której żyjemy?
Coś w tym jest.


29.09.2014

Pomidory Dawi Trele

Samochody obładowane koszami pełnymi pomidorów jadą na wschód. W stronę Nigerii. To Nigeria jest głównym odbiorcą tutejszych płodów rolnych. To ogromy rynek zbytu ze stu sześćdziesięcioma milionami konsumentów. 
Przepraszam za małą dygresję, ale dlaczego w Nigerii jeszcze nie ma polskich jabłek? Są marokańskie, ale nie polskie. Szkoda.

Ogród Dawi Trele

Dawi Trele
To dzięki uprzejmości Dawi Trele w domu, w którym mieszkam jest prąd. Jedna z nici doprowadzających prąd do jej ogrodu odchodzi w prawo trafiając wprost to mojej domowej instalacji. Na co dzień korzystam z prądu od Dawi Trele. Jestem jej za to bardzo wdzięczna. Ponieważ rachunki za zużytą energię płacę regularnie to Dawi również czuje się zobowiązana. Dziwne to wszystko. To przecież ona wyrządza mi przysługę. A jednak to ona czuje się wdzięczna.

Dawi Trele na co dzień zajmuje się ogrodnictwem, zresztą jak wiele osób w tej okolicy. Działka, którą uprawia nie należy do niej. Nawet jej nie dzierżawi. Po prostu otrzymała ją w nieodpłatne użytkowanie.





Dawi Trele w swoim ogrodzie

Właścicielem większości okolicznych gruntów jest pewien pan, który zaszczepił ogrodnictwo w tym rejonie. Kilkanaście lat temu kupił tu wiele hektarów. Większość z nich prowadzi uprawy na wielką skalę. Jest największym pracodawcą w regionie. Na innych wypasa bydło, na jeszcze innych zorganizował plantacje palm kokosowych.  To on nauczył ludzi w  jaki sposób uprawiać cebulę, pomidory, paprykę i inne warzywa w sposób profesjonalny. Jak je sprzedawać czerpiąc z tego wymierne korzyści. To dzięki niemu osoby takie jak Dawi Trele uprawiają w okolicy ogrody.


Dawi wyróżnia się z wielu powodów. Przede wszystkim świetnie zarządza swoją małą plantacją. 



Dawi Trele w swoim ogrodzie
Do działki doprowadziła prąd, aby do napędzania motopompy nie trzeba było stosować hałaśliwego agregatu prądotwórczego. Oprócz członków jej rodziny na plantacji pracują zatrudnieni przez nią ludzie. Dbają, aby ogród był należycie nawodniony, oczyszczony z chwastów, ziemia spulchniona i nawieziona. W rozciągniętym na ponad dziesięć miesięcy w roku sezonie wegetacyjnym, stosuje płodozmian. To znaczy nie wyjaławia ziemi ciągłą uprawą jednej rośliny. 


Niestety niewielu ogrodników tak robi. Przez cały sezon uprawiają jedno i to samo warzywo, na przykład cebulę. Gdy zakończą zbiory, natychmiast sadzą to samo. 






Przy zbiorach wiele kobiet znajduje pracę



Potem nawozy sztuczne i opryski aby wszystko szybko rosło. I ponowne zbiory. Zdarza się, że ta sama ziemia zmuszana jest do tego aby rodzić pięć, sześć razy do roku. To samo! Dotyczy to zwłaszcza roślin szybko rosnących, takich jak cebula czy warzywo liściaste o nazwie „boma”. Wiem, ile tam jest chemii. Więc unikam jak ognia.

Uprawa Dawi Trele jest inna. Stosuje suszony krowi nawóz, którego hałda spoczywa na jej działce. Dobór roślin uprawnych uzależnia od koniunktury oraz od wymagań roślin.

Dopasowuje je do bardzo trwającego niemalże przez cały rok sezonu wegetacyjnego, który zarówno pod względem temperatury jak i opadów deszczu jest bardzo zróżnicowany.



Gdy mamy pracują dzieci są tuż obok
I to co jest tutaj rzadkością – nie boi się nowości. W ubiegłym roku namówiłam ją na uprawę bazylii i rzodkiewki. Była zachwycona. W tym roku testuje nowy gatunek pomidorów o wyjątkowo pięknych i dorodnych owocach. 

Pamiętam, jak któregoś dania wyszłam przed dom i oniemiałam. Cała ulica była zastawiona koszami wypełnionymi pomidorami. Koszy było około setki. Między nimi zmęczone całodzienną pracą kobiety, biegały dzieci. To dopiero były pomidorowe żniwa!

W tym roku pomidory znowu obrodziły. Dawi Trele rozpoczęła zbiory Pomidorów nikt nie waży.  Sprzedaje się je na kosze.






Kosze z pomidorami czekają na transport

Samochody obładowane koszami pełnymi pomidorów jadą na wschód. W stronę Nigerii. 
To Nigeria jest głównym odbiorcą tutejszych płodów rolnych. To ogromy rynek zbytu ze stu sześćdziesięcioma milionami konsumentów. 
Przepraszam za małą dygresję, ale dlaczego w Nigerii jeszcze nie ma polskich jabłek?
Są marokańskie, ale nie polskie. Szkoda.














Dawi Trele w swoim ogrodzie

Ten rok jest dla Dawi Trele inny niż wszystkie, które przeżyła do tej pory. Jej życie wygląda inaczej. Już nigdy nie będzie takie samo chociaż dalej będzie dbała o swój ogród. Wydarzenia sprzed kilku miesięcy na zawsze zmieniły jej podejście do życia. 

O tym jutro, w poście: 
Kto zatkał usta i nos Dawi Trele.













Z ostrą papryką są najlepsze